Polesie – kraj leśnych ludzi

Polesie jest egzotyczne i pełne nieuchwytnego smutku. Egzotyczne są fury, ciągnione przez niskorosłego konika, z unoszącem się nad domorosłą „duhą” rojowiskiem komarów. Egzotyką tchną zarośla trzcin i wąziutkie wydeptane ścieżyny, które przebiega z lekkością dzikiej istoly drobny człowiek w miękkich, sznurowanych łapciach z łyka.
Nie jest to kraj wesoły i radosny. Cokolwiek by się powiedziało o jego pięknie, o niezgłębionych tajemnicach topielisk, o złocistych wzgórkach piaszczystych, pokutuje tu jednak, wysnuty z legend pomorskich i przeszczepiony na grunt poleski, duch Smętka.

Wieś poleska z lat 30-tych XXw.

Nie można się uchronić przed wrażeniem pierwotności w tym dziwnym odmęcie błot, zagajników i skrzydeł ptasich -pierwotności, kryjącej jakąś nieznaną treść, nie dającą się na pierwszy rzut oka odczytać. Może treść buntu na widok człowieka, ubranego po europejsku. Linja błot dzieli kraj mszarów i przez wieki pielęgnowanej ciemnoty od świata, nad którym z całą surowością wymierza się współczesne tempo z monotonnym w swej wrzaskliwości bełkotem miast.

Cisza i spokój… Tylko trawa, szczotecznica, zakołysze się czasem na mokradłach i pomknie szelestem suchej fali do trzcin, skłębionych krzewami wikliny. Na niską ziemię zaniedbanej mogiły spadnie biały jak śnieg kwiat jarzębiny, a zimny cień wieczoru wczołga się w rozwarte ramiona próchniejącego krzyża. Lub gdzieś… czasem, gnana wiatrem od sioła zbłąkana piosenka, poskarży się echem przed drżącą osiką i zginie, stłumiona sennością ziemi, a czasem… zaszlocha jękiem, zamienionym w skowyt i płacz. O, bo jest nad czem zaszlochać! Samodział, łapcie, znój i troska. „Te ręce na kość upracuj” rzuca ziemia poleska słowami poetki surowy nakaz.

Z turystycznym rozmachem wdziera się przybysz w najgłębsze ciemnie leśne, odurza się zapachem bagienka na mszarach. Kołysze się w egzotycznej łodzi na tafli zamulonych srebrno-szarych jezior, ogląda krzywe chałupy, o małych oknach, jakby w garści ściśniętych, szuka czegoś, co ma koloryt lokalny i nie może na razie nic o Polesiu powiedzieć. Obrazki szare, jak wszystko tutaj pod szarem niebem.

Tłoczą się w długiej ulicy, pod kosmykami obwisłych strzech niskie chałupki, w niemej konspiracji sprzymierzone z egzotycznością kraju. Pod chwiejącym się w całem drzewie starym dębem, pełnym szram i sęków, stary siwy dziad wydłubuje białą łyżkę lipową lub wiąże sieci. Namozoliły się wyblakłe oczy w zimowe wieczory nad wyplataniem kapelusza i łapci, aż ciepło słońca wywabiło przed próg chaty starca, stygnącego od zimnej krwi. Kudłate, siwe włosy zwisają mu w zlepionych kosmykach na zakłęsłe skronie. Obok na progu bezzębna starucha, o niekobiecej już twarzy, z cieniem gasnącego ludzkiego spełnienia wysnuwa z kądzieli nić płową, nad którą nachylą się przy świetle łuczywa młode oczy i będą tkać w długie zimowe wieczory obrusy, ręczniki i zapaski, zdobne bogactwem wzorów i doskonałością kompozycyj.

Tam dalej, na brzegu ziemi granicznej, stojący na straży żołnierz K. O. P.-u, poznaniak znad Warty, nadziwić się nie może, że ta błotna ziemia, pełna gadów, płazów i mięczaków, orana pługiem drewnianym, i jego schludna wioska – to ten sam kraj.

Gdziekolwiek się spojrzy, znać, że życie tu nigdy nie porasta w dostatek i wygody, znać, że jego nakazów nie kreśliło tu żadne pióro, lecz twarda ręka nieba i ziemi, twardy duch Poleszuka, sprzymierzonego z kosą, siekierą i wiosłem.

Przyjeżdża się tu z rzadka, w ten odludny, zapomniany zakątek kraju – dziedzinę małomównego i nieufnego Poleszuka, karłowatej sosny i tęsknych nawoływań czajek. Przyjeżdża się, by samotnie podsłuchiwać uroczyska leśne, by stokrotnem echem obmieść taflę jeziora, by podpatrzeć człowieka, brnącego powyżej pasa wśród rozlewisk rzecznych i zadziwić się, że ten mało znany kraj, to nie wylizany przez ocean brzeg podzwrotnikowej puszczy, lecz jedno z województw naszego państwa. Tylko, że to województwo prowadzi usilną i żmudną pracę wśród ludzi o niestrzyżonych brodach i włosach, chowających dzieci z wężami i szczurami, żegnających się lękliwie, na widok „nieczystej siły”, odstraszających „zły urok” tajemniczem zaklęciem „kab ciebia wouk!” Poleszuk rozmiłowany w mszarnej swej ziemi, nie zamieni sznura lepkiej mazi na złoty łan pszeniczny pod innem niebem. Puszyściej mu bowiem trzepoce się w powiewie srebrna trawa łąk i moczarów, aniżeli gdzie indziej przepych dorodnych zbóż.

Wędrując rokrocznie na sezonowe roboty pod niebo suchej, słonecznej ziemi wołyńskiej, nie może pomieścić pozornej ciasności swej duszy pomiędzy garbami jej pól. Niema tam bowiem tych zadumanych płyt jeziornych, migotliwych, uwięzionych w ramach dzikich szuwarów. Pełen zachwytu i przywiązania do czarnych mokradeł nie umiałby współistnieć z monotonną dla siebie beztroską zasobnej ziemi. Lecz czasem dostrzeże połyskliwe w gąszczu rzęs oczy pięknej wołyńskiej dziewczyny. Pokocha jej piękne imię Oksany, czy Kseni i te pyszne wijące się pierścienie kruczych włosów, i… te wargi twarde, nucące rozlewną pieśń ukraińską. Wydartą złotu i słońcu wołyniańkę, pogrąży w odmęt mglistej ojczyzny, przygasi nędzą, jak śmiercią. Jej ręce „na kość” upracuje, by głód-smętek nie zajrzał przez próg. Niekiedy tytko nadleci, jak ptak zbłąkany, tęsknota za słoneczną odświętną ziemią rodzinną i załka w piersi łzawą melodją: „ne pytaj czomu w meme zapłakany oczi”.

Z pokolenia na pokolenie stygnie wśród glazury wód i nieba egzotyczny człowiek. Bagnisty, zda się nikomu niepotrzebny brzeg Polski, dla błotnego człowieka jest pasją radosną, zdolną wypełnić zakopconą łuczywem izbę, zaspokoić przegłodniały żołądek i wyśpiewać najradośniejszą z tęsknych kołysankę nad dziecinną kobiałką, wysłaną dzikim szuwarem.

Pełen żywotności, jak salamandra w ogniu, zamarznięty na śniegu, odżywa, pokrajany i okaleczony w bójce, powraca do stanu pierwotnego, ze zwinnością dzikiego kota przeskakuje bezdnie po belkach i kładkach, rzuconych przez topiele, i pewien swej odporności na głód, ból i nędzę, nie buntuje się i nie uskarża. Patrząc w łagodną twarz leśno-błotnego człowieka, mimo woli szepcą usta: „taki jest twój świat, taka jest twa siła dziwna i niepokonana”. I w tem właśnie kryje się najistotniejszy sekret całej egzotyki Polesia, że wówczas, gdy miasta zieją dymami, a wyrafinowane paliwo motorów truje życie ludzkie, on, człowiek niemal pierwotny, sprzymierzony z żywiołami przyrody, żyje niepokonanem życiem.

A jeśli czasem wtargną wpływy ze świata, jeśli się włamie w warkot kołowrotka i w przedziwne słowa zaklęć i wierzeń życie współczesne, niweczy spokój, podpala serca do zemsty i zbrodni. Opętana przez ducha waśni ręka ściska zbrodniczy nóż lub topór, a „taka jedna” dziewucha, co to chowa syna, poczętego w grzechu, podłoży mściwą dłonią ogień pod strzechę parobka, gdy ten inną do cerkwi poprowadzi. Potem tylko wierzba, co osłaniała chatę, odbije w kałuży swój kształt cudaczny, zwęglony
i rozsieje po łąkach zwiewną mgiełkę pogorzeliska.

Wgłębił się całą istotą prymitywnej duszy bezbarwny człowiek w odmęt błot kresowych, zrósł się w twardym splocie z korzeniami samotnej, karłowatej sosny poleskiej. Pojmuje swą nędzę jako treść życia: jada chleb z domieszką suszonych liści, oświetla izbę smolnem łuczywem, spogląda w gwiaździste niebo przez otwór w pułapie, lecz przeniesiony tam, gdzie sięga dostatek i postęp, marnieje, jak ta jego sosna karłowata wśród parków miejskich.

Może tam, wśród ciżby ludzkiej braknie im wilgotnego oddechu mszarnej ziemi, może… łopotania skrzydeł ptactwa błotnego, a może… tego innego, łaskawszego za mleczną zasłoną mgły, słońca.

Irena Kropielnicka Tygodnik Ilustrowany 10.06.1934 

Artykuły dawnej prasy