Do południa bawimy na mieście. W porannym słońcu tłumy rozproszyły się nad jeziorem więc korzystamy. Ba, nawet musimy.
W południe zwijamy się na południe, by mknąć wzdłuż zachodniego brzegu szukać jakiejś miejscówki na biwak. A jeszcze tak znaleźć coś na wyłączność! Marzenia ściętej głowy…?
Połowicznie. Wyprzedzają nas… Czesi, podróżujący Peugeotem 306. Wyobraźcie sobie sympatyczną polanę, schowaną w cieniu drzew z jednym malutkim wypłaszczeniem… Kiedy wracamy z zakupów, na wypłaszczeniu stoją Czesi. Moje sugestie zbywają, że nigdzie indziej się nie da. Nieważne, że mogą wszędzie. Dla nas zaś to spore utrudnienie i… przyklejamy się do nich.
Cóż… wszystko dla cudnego kawałka własnej plaży:)
Kiedy zaszło słońce męski organ czeskiego duetu (trener… krykieta) wyciągnął czerwonego Jasia. Ja sączyłem „petowe” ale dla paddzierżania razgawora wyciągnąłem podlaski likier i wciągnąłem Czecha w temat czeskiego pragmatyzmu.
Po przyjęciu pierwszej lufy likieru oczu wyszły mu na wierzch i tymczasowo dusza. Chłop szczerze się otworzył, tłumacząc mi, na czym ów pragmatyzm polega. Po drugiej lufie był całkowicie otwarty a ja dowiedziałem się, że to poleganie ma się na maniu wszystkich w dupie, byleby własnej było jak najwygodniej.
Po takim wyjaśnieniu wbiłem do flaszki korek i powiedziałem… dobranoc. Rozochocony kompan – zza południowej granicy, miał ochotę kontynuować biesiadę z pomocą mojego likieru ale nauka nie poszła w las. Odezwał się we mnie osobisty pragmatyzm, niepozwalający na marnowanie trunku.
Usiadłem wygodnie na krzesełku i zcelebrowałem mojego piwnego peta do dna, nie wdając się już w dalsze dyskusje z pragmatycznym towarzyszem. Troszkę jeno pogadaliśmy o Husytach, ostatnich czeskich wojownikach, o których słyszałem ale, to tak na poprawę nastroju.