Moja pierwsze, rowerowe 200km

Miało to miejsce w sierpniu ubiegłego roku i jak się okazało, było też w sumie zamknięciem sezonu 2015.
Nie nie, obeszło się bez kontuzji, czy czymś takim… Po prostu po tym wydarzeniu, wsiadłem na rower jeszcze może ze dwa razy. Potem nastała dłuuuuga przerwa.
Dopiero pod koniec kwietnia tego roku wystawiłem rumaka i siebie na nim, na świeże powietrze i praktycznie z marszu przejechałem 111,5km.
No i bardzo dobrze!

Wracając do tematu.
Przymierzałem się do tego (200km) dystansu od dłuższego już czasu. Okazja trafiła się przy okazji długodystansowych MP w… żeglarstwie.
Otóż, na te mistrzostwa (w Iławie) wybierał się mój kumpel ze swoim załogantem.
Z mego punktu widzenia Iława brzmiała dobrze. Z tejże do Gdańska jest około 140km. Teren urozmaicony, nietrudno dołożyć jeszcze jakąś 60km pętelkę, by owe 200km osiągnąć.

W przeddzień startu sprawdziłem sobie pogodę, która zwiastowała zachmurzenie małe i kierunek wiatru płn-wsch.
Hm… Taka lokalizacja początku mej próby, uwzględniając spodziewany kierunek wiatru nie była najlepszym pomysłem. Bardziej właściwym byłaby jakaś miejscówka w okolicach północnej Warmii… I w ten sposób wymyśliłem sobie start w Kętrzynie.

Sprawdziłem połączenia Iławy z Kętrzynem i wyglądały one lepiej, niż z Gdańska. Wykonałem więc telefon do kumpla i dnia następnego z rowerem, zameldowałem się po południu na jego podwórku.

Rumak na łódkę, a ja..
Rumak na łódkę, a ja..
...z kumplami do busa i wio!
…z kumplami do busa i wio!

Po drodze uzupełniliśmy zaopatrzenie w małe co nieco i po 18-tej zameldowaliśmy się w bazie mistrzostw nad Jeziorakiem.
Rankiem dnia następnego okazało się, że nie był to chyba najlepszy pomysł, z taką koleją rzeczy… Mimo wszystko wstałem rześki, choć pora była wczesna.

Szybkie pakowanie, bo parę minut po 7-mej miałem pociąg do Olsztyna.
Szybkie pakowanie, bo parę minut po 7-mej miałem pociąg do Olsztyna.
W Olsztynie na dworcu pstryknąłem zdjęcie mapie, bym wiedział, jak jechać. Zakupiłem dwa kefiry i przesiadłem się na szynobus do Giżycka.
W Olsztynie na dworcu pstryknąłem zdjęcie mapie, bym wiedział, jak jechać. Zakupiłem dwa kefiry i przesiadłem się na szynobus do Giżycka.

W Kętrzynie wysiadłem w samo południe. Towarzyszyło mi przez moment dwóch młodych sakwiarzy. Sakwiarze, to rowerzyści, którzy jeżdżą z sakwami.
Poza praktycznym aspektem, dodaje im to splendoru… takie podróżniczego sznytu. To nic, że większość z nich potem w drodze i tak śpi pod dachem.

Ja również miałem sakwy, ale moje się nie liczą. To nie crosso, tylko zwykłe marketówki, które pożyczyłem od kumpla na ten wyjazd. Poza cieplejszym ciuchem (bluza i spodnie dresowe – w nich to spałem w namiocie, bez karimaty) było tam miejsce na kilka piw. Nie stanowiły więc w zasadzie specjalnego obciążenia.

Acha… Wypada mi jeszcze wspomnieć o pewnym młodym małżeństwie, z którym jechałem do Olsztyna. Szacunek mój dla nich wzrósł niepomiernie, kiedy okazało się, że to nie wychowawcy, ale rodzice siódemki towarzyszących im dzieciaków! Piękne, prawda?

No więc, jak wysiadłem z pociągu i określiłem kierunek dalszej jazdy, to wsadziłem palec do paszczy, śliniąc go obficie. Następnie wystawiłem go na wiatr. Wynik eksperymentu podniósł moje morale i utwierdził mnie w słuszności wyboru. Zacinało delikatnie w prawy bark od tyłu, czyli tak, jak oczekiwałem.
Zakreśliłem krzyż na klacie i dosiadłem rumaka.