Zaliczyłem trzy korony. Znaczy jedną, ale potrójną… No kurde ze zmęczenia gubię się, mylę… Jest korona Himalajów, jest kilka innych jeszcze… W zasadzie to jest ich od groma… ale moja jest szczególna. Pierwsza taka zrobiona w stylu alpejskim. No… może nie pierwsza, ale na pewno między pierwszą a piątą.
To był impuls… Punkt o pierwszej dosiadłem rumaka i powiedziałem sobie: ROBIĘ TO!
I co istotne:
– bez treningu, znaczy mozolnych, fizycznych przygotowań,
– BEZ AKLIMATYZACJI… to hasło właściwie powinno być na miejscu pierwszym, a potem dopiero fizyka,
– w starym, klasycznym stylu…
No więc, było tak. Korona trójmiejska, czyli trzy największe góry trójmiasta, padły pod moim kopytem. Góry to są, nie w kij dmuchał! Szczyty te (nie bójmy się tego słowa) leżą w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym i w jego otulinie, stąd na przemieszczanie się w tym rejonie potrzebne są permity. Są one, znaczy permity owe, ściśle limitowane. Osobiście mam to szczęście, że mieszkam w tej otulinie i permit posiadam, niejako z urzędu.
Poniżej zamieszczam kilka zdjęć i trochę refleksji własnych pod nimi. Otrzymacie też kilka informacji o ch-rze etnograficznym, nigdy dotąd (i nigdzie) nie publikowanych, co wybitnie rangę relacji tej podnosi…
Powiem tak… Mozolna wspinaczka pochłonęła mnie całkowicie. Już na starcie z Oliwy ruszam ostro w górę. Docieram do Sopotu i do szczytu podążam starym szlakiem Mikołaja Reja. Dzisiaj pisze się: Sopot. Drzewiej – Sopoty. Dlaczego? Już po pierwszym kilometrze są poty… Stąd nazwa, a użył ją właśnie Mikołaj Rej. Jest też on pierwszym zdobywcą trójmiejskiej korony, o czym wspomina w Krótkiej rozprawie między trzema osobami: Panem, Wójtem i Plebanem. Pamięć o nich zamknięta jest w trzech górach. Ja szukam teraz Wójta…
W sumie sam jestem w szoku. Tak mam, jak podejmuję wyzwania… Klapki na oczy, pot, łzy, walka i szczęśliwy finał.
Jednak, po wyrównaniu ciśnienia i obserwacji okolicy, dochodzę do wniosku, że to nie tu… Strudzony pan Mikołaj miał przysiąść na kamieniu… Nie widzę takowego. Wkrada się niepokój…Trawersuję więc grań, kierując się wskazaniami przyrządu…
I tu przychodzi pierwsza poważna refleksja. Mało kto wybiera dzisiaj Reja szlak, większość (przerażająca) dociera pod szczyt wyasfaltowaną drogą, wybudowaną na potrzeby przemysłu leśnego… Buki, które widzicie na zdjęciu nie dożywają sędziwego, przynależnego im wieku. W jego kwiecie padają pod piłą, jak muchy na sromotniku posypanym cukrem.
W sezonie letnim, ciągną tu całe karawany… Ruch zmaga się z początkiem wiosny… Zresztą sami popatrzcie…
Cóż… Gdańsk osadzony głęboko w kulturze niemieckiej, przejął z apetytem pańskie maniery (stąd pierwotna nazwa) i germańskim tropem dokładania metrów (o Zugspitze, naturalnie się rozchodzi) wyfasolił takiego oto kloca na pańskiej działce…
Kolejny przejaw brutalnej ekspansji człowieczej. Gdybyście jeszcze wiedzieli, za co ten zakład odpowiada, to… Szkoda gadać…
Zwijam się na prędce.
Jak to na pograniczu… Grasujące tu od wieków bandy, łupiące kupców, podróżników, zwykłych obywateli, budziły strach, a okolice czyniły niedostępną. Nie inaczej jest dzisiaj. I nie od parady, szlak, który tu wiedzie, jest szlakiem czarnym.
Dla mnie ten odcinek o tyle istotnym jest, że w stanicy nieopodal znajdującej się, muszę uzupełnić zapasy kończącej się wody.
Co robić, co robić…?! Po drodze jest kilka aułów, ale te lepiej omijać z daleka. Jak nie zastrzelą i zjedzą, to psa puszczą, i ten zje, ale żywcem.
Odwrót…?
Nie! Udam pielgrzyma i udam się do Plebana. Może się uda…?
Musi się udać!
Musi się udać, musi się udać, musi się udać… I tak zaklinając rzeczywistość, udałem się dalej.
Stając w tym miejscu znakomicie rozumiałem piejącego poetę, że: – bez wody, to szkieletów ludy!
Wróciłem pamięcią do 2010-tego, kiedy to w podobnych okolicznościach dreptałem z Sarhad, do doliny Małego Pamiru.
Wróciły te tip topy, w tempie na 10 i przerwa… i tak raz, za razem…
Podstawa (gdzie stoję) zwana jest Kotłem Plebana. Wielu stąd zawracało, bo widok jest iście przerażający. Dalej szlak wiedzie Kuluarem Południowym.
Można go obejść od zachodu i zaatakować tzw. autostradą, wiodącą bezpośrednio na szczyt od północy. Ale ci, co mnie znają, to znają mnie i znając mnie, poznali już mój styl. Nie mam siły obchodzić… Walę na krechę!
Rej tu był przed 5-cioma wiekami i ja tu jestem. Ćwierć wieku temu, dałem memu synu na drugie Mikołaj… Rozumiecie to…?
I teraz tu jestem… Piękne, k… piękne!
Ale…
Rywalizacja, o której wspomniałem wcześniej osiągnęła kulminację, o której też wspomniałem. Te wspomnienia, to taka kulminacja podróżnicza.
Bo czymże (czy też kimże) były prawdziwy podróżnik, gdyby nie wspominał…? No skąd, do k… nędzy wiedzielibyśmy o nim, jego dokonaniach, gdyby tego nie robił…? Dlatego wspomniałem o tym.
Przede mną ostatni akt trójmiejskiej Golgoty.
Wiecie, te karabinki, lonże, kostki… Ostatni etap, czyli zdobycie Plebanii, robię w stylu onsajd.
I powiem wam, warto było. Warto było dla widoków, przestrzeni, i tej zwykłej satysfakcji – pod skromnym tytułem: ZROBIŁEM K… TO !
„Ptak zamknięty w klatce myśli, że latanie, to choroba…„.
Robi się późno, a przede mną powrót do bazy. Mówią, że to jest właśnie najtrudniejszy etap. Muszę schodzić tym samym kuluarem, by zdążyć przed zamknięciem Żabki.
Nie mam liny, grunt raz za razem obsuwa mi się spod stóp. Mój rumak ma inną koncepcję i ciągnie w przepaść. Ale od czego ma mnie? Niby łączy mnie z nim tylko te kilka setek, co mnie kiedyś kosztował, ale nie oto chodzi.
Bez niego wracałbym rejowskie wieki, więc ciągnę ch… ze sobą, przeklinam, na czym Pleban stoi itd.
To tam (na Pachołek) ciągną początkujący adepci trójmiejskiej wspinaczki. Ostatnio nawet pobudowano tam schody, by ułatwić życie turyście. Ciągną tam ci adepci, jak na Giewont… Sam już nie wiem, czy to dobrze, czy źle.
Ja tam ciągam na Pachołka moich kumpli, co mnie z rzadka odwiedzają. Po staremu bierzemy harcerskie plecaki, napełniamy je do pełna np. Ciechanem Wybornym Niefiltrowanym i wychodzimy wieczorem.
Siadamy potem na szczycie i kontemplujemy jarzącą się wokoło przestrzeń. A`propos Ciechana, to we wspomnianej Żabce jest on obecnie w ofercie 2 za 6. Skorzystałem dwukrotnie. Zapotrzebowanie organizmu było większe, ale pojemność plecaka mniejsza.
Na kontemplujący sukces wieczór – w sam raz.