Pomarańczowe Wigry 2

Niedziela komunijna był piękna.
Słońce raziło za oknem i pobudzało wyobraźnię. Wiosna. Prawdziwa wiosna!
Puzatek promieniejący szczęściem znosi składaka na parter. Czuje niesamowitą wewnętrzną siłę. Energia go rozpiera. Wskakuje na rower i kręci pedałami.
Na początku powoli, delektując się każdym obrotem! Rany Julek… W porównaniu z Bobo, przestrzeń nie istnieje!
Chwila moment Puzatek rozpędza się i wpada z impetem na boisko. Z całej mocy hamuje, a za nim ciągnie się ch-styczny ślad! Ale frajda! Rozpęd i hamowanie, rozpęd i hamowanie, rozpęd i… gleba! Gleba, ale jaka! Luz! Nic się nie stało! Można powtórzyć!
Kontrolowane uślizgi nie sprawiają Puzatkowi żadnego problemu!…

Po kolejnym, Puzatek ustawia się przypadkowo rowerem w kierunku kina Aurora. O kurde…! Za kinem jest droga do przychodni, a dalej na…
Puzatek zbiera myśli…
– A dalej na PAS STARTOWY!
Nigdy tam nie był. Ale tam, gdzieś jest morze! A nad morzem, to dopiero pięknie jest!
– Łojej… Może by tak spróbować?!
Podniecenie Puzatka sięga zenitu. Hormony (no, takie mikre jeszcze) szaleją!

Jeszcze chwila i… koła składaka smyrają asfalt! Ale prędkość! Na asfalcie przy przychodni pojawiają się pierwsze samochody. Puzatek roztropnie trzyma się blisko krawężnika, ale próbuje się z nimi (znaczy autami) ścigać!
– Boże, jak cudnie! Gada co rusz, sam do siebie!
Rower po prostu płynie.

Puzatek nie czuje żadnych oporów. Można też odpocząć, bo składak ma wolnobieg. Oczywista Puzatek nie kuma w czym rzecz, ale może dać kitę i trzymać stopy na pedałach. To genialny wynalazek! Puzatek szaleje.
Szpula i odpoczynek, szpula i odpoczynek… I do tego rower sunie niesamowicie, jakby ciągany niewidzialną ręką.

Gdy za sobą pozostawił ostatnie zabudowania Rumii zobaczył Kazimierz. Tylko o nim słyszał do tej pory. Jechało mu się jeszcze latwiej! Szpulował na maksa. Połykał kolejne metry niczym wolny ptak…
W tym bez opamiętaniu nie zwrócił uwagi, że słońce przestało świecić od dobrych kilkunastu minut. Za Kazimierzem dopadły go pierwsze krople deszczu, ale i tak jechało się super! Puzatek zatrzymał rower i obejrzał się za siebie.
Rumia była taka malutka… O tam, tam… Tam jest Markowcowa na pewno!
Z tej krótkiej zadumy wyrwał go gwałtowny podmuch wiatru. Ów przyniósł ze sobą kolejne krople, które ostrym smagnięciem sprowadziły Puzatka na ziemię.
– Trzeba wracać! Może zdążę przed tymi ciężkimi, ołowianymi chmurami. Pomyślał.
Czuł się znakomicie. Zaraz pewnie będę na miejscu…

Ale…

Dlaczego rower nie chce jechać…?! Puzatek próbuje pedałować z całych sił ale rower prawie stoi w miejscu! Nie ma mowy, by stanąć na pedałach i odpocząć… Rower natychmiast się zatrzymuje…!
Deszcz przeszedł w ulewę. Z nieba lała się ściana wody, która wyczyniła na ulicy isnte harce! Nie dość, że w pionie, to jeszcze fale wody chadzały w poziomie…
Co rusz jedna z takich fal trzaskała po buzi Puzatka. Mało tego… Nie pozwalała jechać, ba… nawet pchać rower!

Puzatek oniemiał…
Po kilkunastu minutach beznadziejnej walki poddał się i nawet chciał zapłakać ale… ALE NIE!
Zawziął się i zaczął pchać rower!
– Winnetou na pewno też by pchał! I ta myśl, co naszła go nagle, wróciła mu siły!
Pchał ten rower z niezwykłą determinacją. Fakt… Zdarzyło się uronić łezkę (bardziej z wściekłości) ale w tej powodzi i tak nikt by nie dostrzegł, tej chwili puzatkowj słabości… Puzatek więc tak pochlipywał od czasu do czasu w rytm zacinającego wiatru.

Ile ta walka trwała?
Puzatek nie pamiętał. Jedno jest pewne. Nie zdążył na podwieczorek. Podwieczorek podawało się w domu Puzatka tylko w niedzielę. Ze dwie godziny po obiedzie.
Po Zwierzyńcu (poniedziałek), Ekranie z Bratkiem (czwartek) i Teleranku (niedziela) była to najbardziej ulubiona pora Puzatka.
Na podwieczorek w niedzielę nie podawano chleba z masłem i cukrem… Były prawdziwe pączki i drożdżówki, a raz na m-c MAKOWIEC!!! Tego dnia, z racji komunii, był.
Jadźka wprost promieniała, że brat odpuścił takie święto, rodzice zaś, zajęci swoimi sprawami, nie zwrócili uwagi, że Puzatka nie ma…

Gdy w końcu stanął przed domową klatką, rozejrzał się solidnie i jeszcze raz i gdy nikogo nie dostrzegł… zachlipał. Tak… ostatni raz!
Otarł oczy, wysmarkał nos w koszulkę i wgramolił się na trzecie piętro…
Gdy stanął przed drzwiami mieszkania jeszcze raz przetarł twarz, wygładził koszulkę na brzuchu, otarł siodełko i westchnął:
– Kurde… Ale maszyna! I nacisnął klamkę…