To zalew u podnóża Dupen Kamena z pięknym, zamkniętym plateau, z którego to w 2011-ym nie mogłem wyjechać, ładując się nań wcześniej terenówką mazeniaka.
To było dzień później a dzień wcześniej przeżyłem wieczorny, koszmarny atak szpiona… Tak! Musiałem tu wrócić!
Tymczasem pakujemy się po porannej (mojej), ostatniej kąpieli w ohrydzkim jeziorze. Zasadniczo mogę napisać odwrót czyli wracamy powoli do domu.
Wypatruję na mapie trasę, która prowadzi zachodnią flanką Kozjaka. Marzy mi się widok jakiego doświadczyłem z plateau dupeńskiego.
Tymczasem powtóre, upał się niemożliwie wzmaga… Staje się wręcz nieznośny a tu do południa jeszcze daleko… Po drodze mam w planie zaliczyć Kiczewo i tam chwilę odpoczniemy w cieniu jakieś knajpy przy kawie – planuję. Kiedy słońce stanęło w zenicie opadliśmy ze Strażnikiem Domowym na krzesła w cieniu platana i zamówiliśmy kawę. Wieśka zaparkowałem w czystym słońcu i nawet nie chcę myśleć, co się w nim teraz dzieje.
Po kwadransie ruszamy w miasto. Wspominałem o nim na początku mej pisaniny więc nie będę się za bardzo rozwijał, poza potwierdzeniem, że uwielbiam takie senne miasteczka, żyjące z dala od turystycznej stonki. Nic tu ciekawego dla niej nie ma i to samo w sobie jest dla mnie radością.
A serce ledwo dycha, bo na zewnątrz 44st. w cieniu. Ów dżentelmen od mielenia kawy mieli kawę kupną też. Tuż obok mały kramik a w nim starszy pan i tysiące fantów… W tym czapki! Oj… za czapkami to ja pasjami! No zbieram je po prostu i tu też sobie jedną upolowałem ale cena nie taka, za jaką bym kupił.
Tym niemniej moja żona dostaje czapeczkę w prezencie z informacją, że nie wszystko jest na sprzedaż… Gwiazd nie kupisz mówi dziadek ale podarować możesz.
Z Kiczewa ruszyliśmy nad Kozjak. Moja koncepcja dojazdu okazała się niemożliwą do wykonania.
Tym niemniej gdzieś kole 2-giej w nocy zostałem wysłany na zwiady wokoło namiotu, bo „ktoś chodzi!”.
Nie chodził a hulał, nie Cygan a wiatr… Tak kładł łany wysokiej trawy sobie niecnie, wyobraźnię Strażnika potęgując.