Nie jestem kawoszem, bo o kawę idzie. Na kawie się nie znam, piję taką, na którą prawdziwy „kafaż” (termin ukuty przeze mnie na potrzeby odcinka) nawet by nie spojrzał ale…
Nic nie stało na przeszkodzie, by jakoś sobie jestestwo „kafy” przybliżyć, smakując wielowiekowej tradycji, tym bardziej, że na kafę „na mieście” stać nawet niskobudżetowego turystę, że nie wspomnę o miejscowych.
Kafa (kafa, to już zaparzony wyrób… 🙂 ) na mieście kosztuje w przedziale 0,8-1$, nie jest to więc cena wygórowana. Za ten pieniądz dają ci szansę dyskretnego obserwowania otoczenia oferując miejsce do siedzenia w cieniu, co ma niebagatelne znaczenie w upałach przekraczających 40st. 🙂 Możesz w takich okolicznościach odpocząć i złapać drugi oddech. Korzystaliśmy w pełni.
Pierwsze, na co zwrócimy uwagę kupując mieloną kawę, że jest ona bardzo drobno mielona a`priori niż ta, z którą mamy do czynienia w Polsce. I to właśnie wynika z tradycji parzenia kawy. My takie parzenie nazywamy „po turecku” czyli zmieloną bardzo drobno kawę podgrzewamy z dodatkiem wody w tygielku do momentu, kiedy się zawartość spieni.
Tak do końca, to nie wiem, co tam pijałem ostatecznie ( :)) ale było to mocne i podawano kafę ze szklanką zimnej wody.
W praktyce biwakowej robiliśmy ze Strażnikiem klasyczną zalewajkę, testując różne kawy brane ze sklepowym półek. Nie specjalnie różniły się od siebie ale półka nie była wyrafinowana… 😉
Nad zalewem Sjeniczko poznaliśmy „naturalistę” Sretana. On parzył kawę klasycznie – po turecku. Do sporego tygielka sypał dwie, pełne łyżki kawy i podgrzewał to na małym ogniu kuchenki gazowej. Wychodziła siekiera.
W Kiczewie, prowincjonalnym miasteczku, traktowanym jedynie tranzytowo przez turystów zmierzających ze Skopje do Ohrydu, można poczuć prawdziwy klimat centralno-zachodniej Macedonii. Klucząc uliczkami pośród kramów w niesamowitym upale, trafiliśmy na geszeft sympatycznego „kafaża”. Nazwanie przybytku z niemiecka, jak najbardziej oddaje podejście właściciela, który to w kraju naszych zachodnich sąsiadów spędził blisko 20 lat. Takowoż w tym języku właśnie mieliśmy okazję sobie porozmawiać (inicjatywa nie moja), w trakcie mielenia dla nas ziarnistej kawy.
Ja stety/niestety do kawy potrzebuję mleka. O ile moja żona także, to to, co ja piję, przypomina bawarkę. Na pewno w ten sposób nie jestem wstanie wyciągnąć a tym bardziej docenić aromatu danej kafy, tym niemniej codziennie rano wypijałem swoje kafy trzy… 🙂
Ta skłonność do mleka miała swoje odbicie w Samborze, gdzie na miejskim targu robiliśmy pierwsze, „właściwe” zakupy. W powodzi samego dobra zafundowałem sobie extra 1,5l świeżego, mleka koziego, którym potem wspomogłem pierwszą kawiarnianą kafę na serbskiej ziemi… 🙂