Do dziupli Tolka

Biwak o poranku...

Budziłem się z troską o cztery litery, które z wieczora minionego sygnalizowały brak gotowości do sezonu. Jednak stare, ruskie siodełko spełniło swoje zadanie. Otarcia zadka okazały się nieistotne w rzeczy samej a forma rano zdumiewająca.

Sms-em od Reda Dobosza otrzymałem optymalną trasę przebiegającą opłotkami do Płaskiej. Susząc i studiując mapę deliktanie trasę skorygowałem, trzymając się słusznych założeń Reda, by nie pchać się dalej i wrócić do Filipowa, mijać Suwałki od płd. zach. i tak przemknąć do Wigierskiego Parku.

Rankiem, do pełni szczęścia potrzebowałem kawy na mleku i opału, by se ową zaparzyć. Przy okazji wysuszyć, co się da w tym lewy „trampek” zwłaszcza, plecak i mapę, która rozłazila się w palcach. O opał zadbałem gasząc niedopalone okiennice i wynosząc je do sieni budynku mieszkalnego.

Biwak o poranku…
Parzenie kawy.
Namiot nie „przeżył” debiutu. Niestety nie rokuje to dobrze na jego przyszłość.
Zgłaszam gotowość do startu, tylko…
…jeszcze dosuszam, co mogę.

Ostatecznie w teren ruszyłem po 10-tej, a do pokonania miałem około 70-80km. Co ważne, pogoda zaczęła się stabilizować (choć w nocy przez kilka godzin naprawdę zdrowo lało) i przez mgłę gdzieś tam przebijało się słońce. Miałem też szczęście do wiatru, który wiał z kierunku płn.-zach. W każdym razie nie przeszkadzał a miejscami popychał. Jednym słowem sprzyjał.
Ta część Suwalszczyzny, która teraz pokonywałem nie jest szczególnie porywająca, zwłaszcza o tej porze. Jazdę wąskimi asfaltami i szutrami przeplatam podprowadzaniem roweru. Niestety gdzieś tam się walnąłem i miast w prawo, pojechałem w lewo, co skutkowało wyjechaniem na drogę krajową do Suwałk. Ruch dość duży ale wiatr w plecy pozwolił mi ten odcinek pokonywać z prędkością kole 20km/h miejscami, co jak na ruska jest dobrym wynikiem.

Skoro pani prowadzi sprzęt, to znaczy, że górka spacerowa jest.
To asfaltem, to szuterkiem…
I co…? Nowiutki, kitajski pedał dedykowany do „holendra” nie funguje należycie. Nie wystarczy dokręcić. Kilka km dalej spinam alarmowo całość drutem jeszcze.
Zasadniczo całe przygotowanie ruska do wyjazdu sprowadziło się do wymiany wieczniee zacierającego się oryginału, na model holenderski z zmkniętymi łożyskami. Po wycieczce wrócę do fabrycznego rowiązania.

Przerwa na śniadanie. Zsiadłe mleko (prosto od krowy) jeszcze z domu. W plecaku kilka jajek na twardo (także domowych jeszcze) , dwie cebule, kilka grapefruitów i parę kromek żytniego chleba.
Bida panie…
Lód się jeszcze trzyma wody.
Wiatrakami wiosna się zaczyna.

No, to przeleciałem przez Suwałki i dalej z wiatrem w plecy pognałem na płd.wsch. Podlasie ma swoją magię. Lagodne wzniesienia, lasy, nikły ruch na drodze… Okolice Wigierskiego Parku Narodowego piękne. Po drodze wiele atrakcyjnych miejscówek do spania w terenie, kojących ciszą i świergotem ptaków. Ale ja gonię do Płaskiej i tolkowej dziupli.

Niestety na jednym rozjeździe dopytując o drogę młody koleś puszcza mnie północną stroną odnogi jeziora i pakuje w ślepy zaułek. Zaułek ładny ale mocno pagórkowaty. Nadkładam 7km i tracę godzinę, co będzie miało swoje konsekwencje.

Suwalski rynek.
Kamienniczek szereg jeden.
Szereg drugi.
Do Płaskiej już w miart płasko.
Wigierskie obrazki.

Obiad w terenie.

 

Za Tobołowem (14km do celu) w paławinie 18-tej łapię pierwszą na tej wycieczce gumę. Szybko zapada ciemność, łapie też lekki mróz. W tych okolicznościach przyrody nie potrafię skleić łatki z gumą. O zapasach wspomniałem wcześniej. Jeszcze ta pompka… Jednym zdaniem – dupa ze mnie. Skoro tak, to pcham tego ruska po nocy. Orientuję się też przy okazji, że kitajska, tylna lampka nie rabotajet. To znaczy wyłącza się przy najlżejszym wstrząsie. Ale to nie jest problem. Jestem należycie widoczny z daleka, bo pokrowiec na sakwy jest jadowicie żółty i odblaskowy. Czołówkę przekręcam na kark i tak mrugająco doświetlam swój zadek przez 4h dreptania.

No i w pizdu… orzeł wylądował.

W samej Płaskiej nie jest trudno trafić do Tolka. Równo trudno jest trafić np. do Biedronki czy Liedla gdzieś tam, które kłują swoją obecnością ślepego. Mimo tego ja… nie trafiam… 🙂 Mijam szyld na płocie tolkowego campu i maszeruję na sam koniec miasteczka. Tolek już czeka na mnie ale mnie jak nie ma na drodze, tak nie ma… W końcu drugi kumpel sprowadza mnie z drugiego końca miasteczka we właściwą mańkę a Tolek się nie ceregieli, tylko zwija mnie z trasy busem.

Na campie ląduję o 23.15 po 13-stu godzinach walki w terenie.