Już na starcie ktoś wyjął kurek z wanny i z nieba lunęło na dzień dobry tak, jak podczas najlepszej, jesiennej słoty. Pierwsze kilometry, za nim uciekłem do Puszczy Boreckiej, musiałem toczyć po asfalcie drogi wojewódzkiej nr 655 w tej słocie, w towarzystwie TIR-ów. Dr Gógiel podpowiada – 6km. Każda mijanka z ciężarówką, to jak skok na główkę do fontanny…
Potem było już lepiej, znaczy tak nie wiało ale lało w najlepsze. Tak minęła pierwsza godzina jazdy. Jak już byłem przez naturę należycie ustawiony opadł zelżał na tyle, że mogłem zsunąć kaptur z oczu na kark i zacząłem coś widzieć.
Zasadniczo wjechałem w Mazury Garbate Prawie i wyglądało to tak, że co drugą górkę brałem z buta. Tempo więc było spacerowe…
Takie było założenie zresztą, by nie nadwyrężać jednostki brzusznej parciem przepony i to zadanie realizowałem z godnością arystokraty pozbawionego tytułu.
Guma, a raczej gumy, czekały cierpliwie aż poprawi się nieco pogoda. Czekały te, co nie powinne, bo z rozpędu miast te dedykowane do ruska (i pompki!) wziąłem dwie do treka o innym profilu (mniejszym) i samochodowym zaworze, którego to moja pompka nie tolerowała.
Zaowocowało to np. nocnym, czterogodzinnym marszem do dziupli Tolka, leżącej w cywilizacji dającej szansę na rozwiązanie problemu dnia następnego. Dodam, że dość chujowo pcha się sflaczalego ruska przez blisko 15km. Na szczęście miałem należyte chłodzenie pod postacią kryjącej mnie szadzi.
Ktoś naturalnie zapyta: a łatki, to gdzie byli?
A, no byli ze mną ale nie łatali, jak my chcieli. Do tego stopnia nie łatali, że po przyjeździe do domu odpaliłem neta i obejrzałem dwieście tutoriali pt.: – jak załatać skutecznie dziurawą dętkę. Ja mogę napisać jeden: – jak to zrobić nieskutecznie.
Po pierwszym dniu padłem na ryj od przytartego dupska (to nie rokowalo dobrze) i od pchania napompowanego prawidłowo ruska pod garbate górki.
Padłem „bylegdzie”, znaczy w ruinach gospodarstwa, pasując do otoczenia i jego stanu idealnie.
Dodam, że dla utrudnienia sobie ekskursji (świadomie) nie zabrałem żadnego urządzenia do gotowania.
Owe miejsce na nocleg, miało swoje miejsce styczne do prowincjonalnego Filipowa. Nieprzypadkowo. Otóż Filipów znakomicie odpowiadał Siewierobajkalskowi wpisanemu z północnym Bajkałem w Suwalszczyznę i Podlasie. Dojeżdżając do niego miałem przed sobą wyimaginowany Bajkał w pięknej, wschodniej perspektywie.
Miejscówka noclegowa wybrana nieprzypadkowo nie tylko dlatego. Dlatego również, bo ponieważ w takich zrujnowanych, wiejskich zabudowaniach można spodziewać się zrujnowanego złomu drewnianego o wilgotności mniejszej od wilgotnego okrutnie otoczenia. Nie pomylilem sie w oczekiwaniach.
Za rozpałkę posłużyło mi siano z obory, a sam opał zrealizowalem pod postacią wyrwanych okiennic, walających się w zabudowie budynku mieszkalnego.
Ponieważ zapadła własnie głucha noc nie było stresu z potężnymi kłębami siwego dymu, które wypełniło wszystko w promieniu 10m łącznie z wnętrzem rozbitego już – kitajskiego, dwupowłokowego namiotu NO NAME.
Po półgodzinie od płonącego siana w końcu zajęły się okiennice i mogłem wziąć się za higienę osobistą (w nieopadal płynącym strumyku) a następnie – ugotowanie budyniu czekoladowego.
Po ablucjach i konsumpcji odzyskałem wigor. To z kolei pomogło mi podjąć racjonalną decyzję o skróceniu kolejnego etapu, by dostać się opłotkami do dziupli Tolka w Płaskiej. Już sama nazwa celu, napawała optymizmem stąd udałem się na odpoczynek w stosunkowo dobrym nastroju.